Ekologiczna biblioteka Warszawa - Ogniem i mieczem tom I
Książę miał słuszność, gdyż nawet i on sam nie był bez winy. Nie tak to dawno jeszcze, jak
w sprawie z panem Aleksandrem Koniecpolskim o Hadziacz książę wjechał w cztery tysiące
ludzi do Warszawy, którym rozkazał, aby jeśli będzie zmuszony do przysięgi w senacie, do
izby senatorskiej wpadli i wszystkich siekli. A czynił to nie przez co innego, jeno także przez
pychę, która nie chciała pozwolić, by go do przysięgi pociągano, słowom nie wierząc.
Może w tej chwili przypomniał sobie oną sprawę, bo się zamyślił – i jechał dalej w milczeniu,
błądząc oczyma po szerokich stepach okalających gościniec – a może myślał o losach tej
Rzeczypospolitej, którą kochał ze wszystkich sił swej gorącej duszy, a dla której zdawała się zbliżać dies irae et calamitatis.
Aż po południu pokazały się z wysokiego brzegu Suły wydęte kopułki cerkwi łubniańskich,
błyszczący dach i spiczaste wieże kościoła Św. Michała. Wojska powoli wchodziły i
zeszło aż do wieczora. Sam książę udał się natychmiast na zamek, w którym, wedle naprzód
wysłanych rozkazów, wszystko miało być do drogi gotowe; chorągwie zaś roztasowywały się
na noc w mieście, co nie było rzeczą łatwą, bo zjazd był wielki. Wskutek wieści o postępach
wojny domowej na prawym brzegu i wskutek wrzenia między chłopstwem całe szlacheckie
Zadnieprze zwaliło się do Łubniów. Przyciągała szlachta z dalekich nawet okolic, z żonami,
dziećmi, czeladzią, końmi, wielbłądami i całymi stadami bydła. Pozjeżdżali się także komisarze
książęcy, podstarościowie, najrozmaitsi oficjaliści stanu szlacheckiego, dzierżawcy, Żydzi
– słowem, wszyscy, przeciw którym bunt ostrze noża mógł zwrócić. Rzekłbyś: odprawował
się w Łubniach jakiś wielki doroczny jarmark, bo nie brakowało nawet kupców moskiewskich
i Tatarów astrachańskich, którzy na Ukrainę z towarem ciągnąc, tu się przed wojną zatrzymali.
Na rynku stały tysiące wozów najrozmaitszego kształtu, o kołach wiązanych wiciami i o
kołach bez szprych, z jednej sztuki drzewa wyciętych; teleg kozackich, szarabanów szlacheckich.
Goście co przedniejsi mieścili się w zamku i w gospodach, drobiazg zaś i czeladź w namiotach
obok kościołów. Porozpalano ognie na ulicach, przy których warzono jadło. A wszędy
ścisk, zamieszanie i gwar jak w ulu. Najrozmaitsze stroje i najrozmaitsze barwy; żołnierstwo
książęce spod różnych chorągwi: hajducy, pajucy, Żydzi w czarnych opończach, chłopstwo,
Ormianie w fioletowych myckach, Tatarzy w tołubach. Pełno języków, nawoływań,
przekleństw, płaczu dzieci, szczekania psów i ryku bydła. Tłumy te witały z radością nadchodzące
chorągwie, bo w nich widziały pewność opieki i zbawienia. Inni poszli pod zamek
wrzeszczeć na cześć księcia i księżny. Chodziły też najrozmaitsze wieści między tłumem: to
że książę zostaje w Łubniach, to że wyjeżdża aż hen, ku Litwie, gdzie trzeba będzie za nim
jechać; to nawet, że już pobił Chmielnickiego. A książę po przywitaniu się z małżonką i
oznajmieniu o jutrzejszej drodze patrzył frasobliwie na one gromady wozów i ludzi, którzy
mieli ciągnąć za wojskiem i być mu kulą u nóg, opóźniając szybkość pochodu. Pocieszał się
tylko myślą, że za Brahinem, w spokojniejszym kraju, wszystko to się rozproszy, po rozmaitych
kątach pochowa i ciążyć przestanie. Sama księżna z fraucymerem i dworem miała być
odesłana do Wiśniowca, aby książę z całą potęgą bezpiecznie i bez przeszkód mógł w ogień
ruszyć. Przygotowania na zamku były już zrobione, wozy z rzeczami i kosztownościami spakowane,
zapasy zgromadzone, dwór choćby zaraz do wsiadania na wozy i konie gotowy. A
oną gotowość sprawiła księżna Gryzelda, która duszę w nieszczęściu miała tak wielką jak
książę – i prawie mu wyrównywała energią i nieugiętością charakteru. Widok ten bardzo pocieszył
księcia, choć serce rozdzierało mu się na myśl, że przychodzi opuścić gniazdo łubniańskie,
w którym tyle szczęścia zażył, tyle potęgi rozwinął, tyle sławy zdobył. Zresztą smutek